Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

poczciwa matka pilnuje chorego. Może Bóg da, że się to przesili.
— Kiedy zapadł?
— W sobotę, ze zmęczenia za dzikiem.
— Jakże to było?
Cywiński, jak każdy myśliwy, lubił opowiadać obszernie o przygodach myśliwskich, więc rozpoczął:
— Było tak. Borowy dał znać, że znalazł barłóg odyńca. Plichta chciał iść zaraz, bo nazajutrz nie wypadało z powodu niedzieli... Pluta była okrutna i wicher. Anusia prosiła ojca, by nie chodził, a że ja zawsze robię to, czego ona chce, więc też perswadowałem, że dzik do poniedziałku nie uciecze. Ale gadajże ze starym, gdy chodzi o grubą sztukę. My swoje, on swoje. Uparł się i poszliśmy we dwóch z psami. Nie było daleko, więc psy, pomarudziwszy trochę, ruszyły na dzika. Ale on nie głupi kołować, tylko jak się puścił przed siebie, tak gnał prosto ku Świdrowym jarom. Słuchamy, goni dalej.
Więc Plichta powiada: „Idźmy za gonem, śniegi jeszcze w lesie duże, zatknie się bestja, siędzie pod pniem i będzie się psom odcinał“. Jakoż tak się stało, ale nim doszliśmy, ruszył, odsapnąwszy znowu, i tak było ze trzy razy. Co my bliżej, to on w drogę. Zziajaliśmy się, jak nieboskie stworzenia, bo dołkami było kopno. Na szczęście poszedł dzik przez łąki ku zaliwskiemu ostępowi wprost ku strudze — i tam, że to oparzelisko — ulgnął. Gdyśmy doszli, z dzika i psów była jedna kupa. Strzelać niesposób, proszę więc Plichty, by mi pozwolono go skłuć.