Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chciał zrazu sam, ale wreszcie pozwolił. Psy się już tak rozżarły, że gryzły się i między sobą. Doszedłem jednak, okraczyłem juchę i pchnąłem dobrze, bo aż po rękojeść — a on mi się jeszcze podał na nóż. Próbowaliśmy go potem wyciągnąć z oparzeliska, ale ani rusz, bo nam samym nogi zapadały w bajoro. Gruba sztuka, funtów ze czterysta, albo więcej. Zamoczyliśmy się przytem wyżej kolan i, nim doszliśmy do drogi, przejął nas chłód. Na drodze przysiedliśmy się na furę, co jechała z sucharami — i było jeszcze zimniej. Plichta zaczął zębami dzwonić i mówił, że się zanadto zmęczył. W domu napił się raz i drugi wódki, ale nie chciał jeść. Pod wieczór pomiarkował sam, że z nim źle, bo nie mógł oddychać i kłuło go pod łopatkami.
Anusia uprosiła go, żeby się położył, i zgrzała mu wina z cynamonem, a on dodał jeszcze z pół naboju prochu i wypił. Ja, niedługo myśląc, pojechałem do domu, stamtąd po felczera do Łęcznej i wieczorem przywiozłem go do Zagnania. Felczer puścił staremu krew i to mu trochę ulżyło. Przesiedzieliśmy przy nim z Anusią całą noc, a nazajutrz przyjechało matczysko. Anusia okropnie niespokojna, ale felczer ją pociesza. Powiada, że każdy inny poszedłby na księżą grudź, ale taki mocarz jeszcze się wykaraska. I ja też myślę, że się wykręci, dlatego też nie biorę tego tak bardzo do serca i cieszę się z moich dukatów, bo jak tylko Plichta stanie na nogi, ruszamy, co?
— Ja będę gotów — rzekł Marek — tymczasem