Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
III.

Marek słusznie przewidywał, że ze strony stryja trudności nie będą zbyt wielkie. Zamiar młodzieńca oburzył wprawdzie w pierwszej chwili szambelana ze stanowiska „pryncypjów“, ale gdy zastanowił się nad sprawą w stosunku do własnej osoby, „pryncypja“ poczęły przesłaniać się mgłą, zacierać się, blednąć i wreszcie poszły w kąt. Różyce wraz z kilkoma przyległemi folwarkami stanowiły dość pokaźną fortunę szlachecką, było zaś rzeczą oczywistą, że, gdyby Marek zawieruszył się gdzieś na świecie, lub zginął, cała ta fortuna przechodziła na jego najbliższych spadkobierców. Szambelan niby nie zgadzał się na wyjazd Marka i nie przestawał odmawiać go od wyprawy, ale miękko i coraz powolniej, tak, że widocznem było, iż chodzi mu tylko o zachowanie pozorów. W końcu omawiania sprawy i narady nad nią zeszły do tego, jak rzecz urządzić, by uniknąć kłopotów z rządem pruskim, który, gdyby Marek zginął bez wieści, mógł uważać Różyce za kaduk i tem samem zabrać je na własność. Szambelan był głównym opiekunem, ale byli i dwaj inni, dodani, z którymi należało się porozumiewać. Byli to bliscy sąsiedzi, Rostkowski i Ważeński, obaj