Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

więcej ognia i nienawiści w chłopskich oczach. Wieśniak żałował papieża, żałował swych księży, żałował dawnych rządów; Francuzów uważał za djabłów i za zbliżeniem się wojska uciekał w góry, a gdzie niegdzie stawiał nawet zbrojny opór. Żołnierze, którzy w czasie postojów odłączali się nieostrożnie w pogoni za dziewczętami od swych plutonów, poczęli ginąć. W jednej z wiosek pod Città della Pieve znaleziono dwóch z poderzniętem gardłem, zaco rozstrzelano na miejscu pięciu podejrzanych chłopów. Bieda dawała się we znaki z każdym dniem większa. Zeszłoroczne kasztany stanowiły podstawę pożywienia, a w wielu miejscach brakło i kasztanów. Gdzie żołnierz znalazł wino, pił bez miary. W ciągłych pochodach obdarł się też znacznie. W niektórych kompanjach podeszwy poodpadały całkiem od butów i nawet oficerowie maszerowali boso. Żołd miał być zapłacony dopiero w Rzymie.
Ale oni szli naprzód, nie zważając na biedę, jedząc byle co, śpiąc byle gdzie, krzepiąc się, kto fajką, kto winem, kto pieśnią. Na postojach pytał przy ognisku jeden drugiego:
— Cobyś zjadł? Kiełbasy łokieć byś zjadł? Grochu ze słoniną byś zjadł? to naści!
I rzucał w niego zmurszałym kasztanem, albo wytchłym włoskim orzechem.
Powiedziano im, że bieda skończy się w Rzymie, więc wesołość panowała w kompanjach. Ducha dodawała im też myśl, że idą do stolicy świata, w której nigdy nie postało jeszcze wojsko polskie.