Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nierzy. Księżyc wysunął się już z poza Apenin, rozświetlił kortońskie wzgórza i położył się szerokim, srebrnym mostem na cichej toni. Noc była jasna, jak dzień, żadnego powiewu, i mgły, zwykłe nad Trazymenem, nie przesłaniały widoku. Na tle skąpanych w białym niemal blasku zboczy rysowały się czarne wpadliny i wąwozy, w których czaili się swego czasu Kartagińczycy. Oficerowie to zatrzymywali się chwilami dla rozmowy, to szli dalej, rozglądając się dookoła. Niejeden mówił też sobie w duszy: „Hej! gdzieśmy to doszli! śladami Hanibala aż nad trazymeńskie wody!“ I tak myśląc, spoglądali na migające w oddaleniu ogniska polskich biwaków.
Dąbrowski znów zabrał głos, ale mówił cicho, jak się mówi w kościołach, albo na cmentarzach:
— Musiało się tu dużo zmienić. Zwietrzało dużo skał, porozsypywały się wzgórza, ale to było tu. Tu piętnaście tysięcy legjonów, cała siła Rzymu, leżało pokotem we krwi.
— A Rzym czekały jeszcze Kanny — zauważył Kniaziewicz.
Tremo zaś rzekł:
— Jednakże się ostał, i zwyciężył.
Na to Dąbrowski odkrył głowę, przyłożył dłoń do czoła i trwał tak przez chwilę, a potem począł zwolna mówić:
— Bo nigdzie miłość ojczyzny nie gorzała tak wielkim płomieniem... Nigdzie obywatel nie był tak gotów na śmierć pro aris et focis... Ach! w Rzymie nie mogło być Targowicy, Rzym mógł być zgła-