Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mieniu po całym świecie, to był pewien, że padnie na pierwszym lepszym gdzieś kamieniu i nie podniesie się więcej.
A przecież nie było jeszcze wojny, nie rozpoczęły się żadne pochody — i bataljon jego, stojąc spokojnie w Imoli, prócz małych wypraw w okolice, odbywał tylko zwykłe ćwiczenia.
Towarzysze nie byli dla niego usposobieni nieprzyjaźnie — raczej przeciwnie. Rozniosło się, że jenerał Kniaziewicz nazwał go „panną“, więc i oni nazywali go „panną“, ale to właśnie jednało mu pewną ich opiekę. Raz, w chłodną noc, Marek, zbudziwszy się, spostrzegł, że sierżant Twardek okrywa go własnym płaszczem. Inni pomagali mu czyścić broń, wyręczali go, gdy przyszła jego kolej w zamiataniu izby, w rozpalaniu ognia, w noszeniu wody i kotłów. Ujmował ich wprawdzie życzliwością i datkami z dobrego serca na „tabak“ i wino, jednakże nie czynili tego tylko dla datków. Był prostym żołnierzem — „gemajnem“, tak samo jak oni, ale ci ludzie z pod strzech chłopskich czuli, że to „nie je to samo“ i że to jest polski panicz „ze dwora“.
Od oficerów nie doznawał również przykrości. Oczywiście, póki nosił frak i biały żabot, rozmawiał z nimi jak z ludźmi ze swego towarzystwa, obecnie zaś stosunek się zmienił. Marek zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że tak być powinno i musi, a jednak w głębi duszy odczuwał pewną przykrość, że ten sam Parys, Białowiejski lub Drzewiecki patrzą na niego teraz inaczej, mówią do