Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miseczki mały krzyżyk z czarną wstążką i zawiesił go na szyi Marka.
Marek, jeszcze w Różycach, czytywał po śmierci księdza Lagrange’a encyklopedystów i wiara jego była podcięta, wyszedł jednak od kardynała z sercem, pełnem czci i rozrzewnienia. Uczuł się zarazem jakby wzmocniony i począł raźniej patrzeć w przyszłość. Trzeba mu zaś było jakowychś słów otuchy, albowiem upadał z wyczerpania i sam przed sobą nie śmiał wyznać, jak dalece ta służba, którą rozpoczął, była nad jego siły, Każdego wieczora karabin wypadał mu z rąk; nocami, wśród wyziewów spotniałego ubrania żołnierskiego, skwaśniałego wina i zapachu wygasłych fajek nie mógł spać. Po przebudzeniu się bolały go wszystkie kości, tak, że naciąganie kurty i lederwerków łączyło się z bólem fizycznym. Nogi nabrzmiały mu, a starcia na odparzonych podeszwach paliły go żywym ogniem. Chłopiec, wychowany w zamożnym, a nawet wykwintnym domu, nie miał poprostu żadnego pojęcia, co to jest służba prostego żołnierza w szeregu i koszarowe życie. Daleko silniejszy i zahartowany Cywiński był jakby u siebie w domu, dla Marka zaś wszystko łączyło się z niezmiernym wysiłkiem i prawie z męką. Szkodziła mu strawa żołnierska, raziły delikatne jego uszy grube rozmowy i śpiewy kamratów. Na ćwiczeniach, pod ciężarem karabina i torby, bywał bliski omdlenia. Nie skarżył się. Znosił swój los i trudy w milczeniu, lecz gdy czasem pomyślał, że przyjdzie mu tak służyć przez lata całe i maszerować z karabinem na ra-