Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

blask oświecił mundur oficera, Cywiński zakrzyknął:
— Nasi!
— A kto mówi? — zapytał oficer.
— Cywiński i Kwiatkowski.
— Skąd?
— Z kraju, ochotnicy do legjonów.
— Witam waćpanów. Jestem Parys, kapitan z pierwszego bataljonu grenadjerów pod Białowiejskim.
Nastąpiły uściśnienia rąk, zwykłe pytania, co słychać w kraju, i dalsze objaśnienia. Cywiński znał oficera tegoż nazwiska z czasów wojny kościuszkowskiej, lecz pokazało się, że kapitan pochodził z Parysów galicyjskich, a o innych nie słyszał. I Cywiński i Marek mieli dość jazdy w dyliżansie, prosili więc, by im wolno było pójść z żołnierzami piechotą. Drobny deszcz nie wydał im się żadną przeszkodą. Parys rad gawędził i, ku wielkiej radości młodzieńców, powiedział im, że cały sztab legji, a mianowicie jenerałowie: Dąbrowski, Kniaziewicz i Wielhorski znajdują się chwilowo w Imoli, a z nimi bataljon artylerji i dwa bataljony piechoty.
— Myśleliśmy, że złapiemy nasze wojska dopiero gdzieś pod Rzymem — mówił Cywiński — albowiem mówiono nam, że legja dostała rozkaz marszu na Rzym.
— Tak — odrzekł kapitan. — Idziemy tam zastąpić załogę francuską, a mianowicie te półbrygady, które buntowały się przeciw jenerałowi Massenie,