Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bardzo posępny, ale z kamiennym spokojem na twarzy. Zapadła cisza tak grobowa, że słychać było każdy jego krok na granitowych płytach. Zbliżywszy się do oficerów, na których czele stał pułkownik, podniósł palce do czoła i salutował.
Odsalutowali mu wszyscy, on zaś, wśród tej samej ciszy, uścisnął dłonie swym świadkom, a następnie skierował się ku wyjściu[1].
Cywiński i Marek udali się za nim. Warta przy głównej bramie sprezentowała broń i po chwili znaleźli się nazewnątrz fortu.
Tymczasem starszy z sekundantów stanął przed pułkownikiem i meldował:
— Dwóch zabitych, trzeci śmiertelnie ranny, ostatni obie nogi przestrzelone.
— Kto zabity, kto ranny?
Sekundant począł cytować nazwiska.
— Jak się wszystko odbyło?
— Kapitan, po zabiciu pierwszego przeciwnika, oświadczył, że poprzestanie na przeproszeniu przez trzech pozostałych, ale oni nie chcieli się na to zgodzić.
— Rozumie się. Co dalej?
— Dalej, wytrzymał każdy pierwszy strzał i czterokrotnie strzelał drugi.
Tak. Inaczej nie byłoby ośmiu strzałów.

— Straszny człowiek — ozwał się stary major od saperów.

  1. Pojedynek ten odbył się istotnie w Weronie, zgodnie z powyższym opisem.