Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszyscy udali się teraz na plac spotkania, gdzie okrutny widok uderzył ich oczy. Oficer od grenadjerów, ten, który Bogusławskiego trafił gałką chlebową, leżał nawznak, z rozkrzyżowanemi rękoma, z raną na czole powyżej prawego oka. Drugi, huzar, trafiony w szyję, pławił się cały we krwi. Ten również zginął na miejscu. Trzeci, dragon, z przestrzeloną wątrobą, żył jeszcze, ale konał w ramionach pułkowego lekarza, tocząc ustami żółtą pianę, oraz zamykając i otwierając naprzemian dłonie, przybrane w białe, pokrwawione rękawiczki. Ostatniego pomocnicy lekarza ułożyli właśnie na noszach. Zdołano go już rozebrać i felczer obmywał gąbką jego obnażone nogi. Był to drugi huzar, najmłodszy wśród czterech. Pułkownik popatrzył z ogromną litością na jego młodzieńczą, nadzwyczaj urodziwą twarz, pokrytą kroplami potu, i zapytał:
— Czy tego da się uratować?
— Może — odpowiedział drugi lekarz — ale służba jego skończona.
— Nieszczęsne dziecko!
Jakoż było coś okropnego w widoku tych ludzi pełnych przed godziną sił i życia, leżących teraz jak pościnane pnie, a okropniejsze jeszcze było to, że legli nie na polu bitwy, nie w obronie ojczyzny, ale wskutek niczem nieusprawiedliwionej zaczepki i karczemnej burdy. Oficerów i pułkownika, gdy patrzyli teraz na te kałuże krwi, brała zarazem litość i gniew. Ach, nieszczęśnicy! co im przyszło do głowy i dlaczego rzucali chlebowemi gałkami w tego piekielnego człowieka, który ich pobił, jak piorun,