Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

co chwila zaś zatrzymywał się i biorąc go za guzik, odzywał się głosem klarnetowym, w którym jedne wyrazy brzmiały zbyt głośno, drugie zbyt cicho. Widocznie czynił mu jakieś przedstawienia, na które ów potrząsał tylko głową.
W grupie bliżej bramy stali czterej oficerowie, którzy się mieli strzelać. Twarze ich nie zdradzały bynajmniej obawy; spojrzenia skierowane na przeciwnika były zuchwałe, lecz towarzysze, bliżej stojący, mogli odczytać w nich pewne zniecierpliwienie i jakby zawstydzenie, że postąpili względem człowieka, który im w niczem nie zawinił i który był ich kolegą wojskowym, nietylko jak paliwody, ale i jak grubjanie. Widocznem to było szczególniej na pobladłej nieco twarzy młodego oficerka od huzarów, który marszczył brwi, chcąc pokryć w ten sposób przykrość i pomieszanie.
Dzień, jak często zdarza się we Włoszech, był niezmiernie wietrzny i zginał kity na kapeluszach. Cywiński, jako doświadczony myśliwy, wiedział, że przy takiej pogodzie trudno jest trafić nawet ze strzelby, która przecie opiera się silnie o ramię, a cóż dopiero z pistoletu, gdy uderzenia wichru szarpią za rękę i lufę. Przypuszczał więc, że strzały będą chybione. Komendant i inni oficerowie podnosili takoż oczy ku obłokom, przelatującym po niebie, jak spłoszone tabuny koni. Tymczasem z drugiego, przyległego dziedzińca wyszli sekundanci, którzy odmierzali tam plac i metę. Na ich widok pułkownik pochylił się nad Bogusławskim i począł mu znów coś mówić swym klarnetowym głosem.