Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

twie pod Rivoli otrzymał szpadę honorową od Dyrektorjatu. Życzono sobie, by spotkanie nie było zbyt krwawe i by skończyło się na jakich lekkich ranach. Jednakże skupiona a zimna twarz polskiego legjonisty i jego spokój napełniały serca pewną obawą; znać bowiem było, że to jest człowiek, który awantur nie szuka, ale który, zaczepiony i zelżony, nie poprzestanie na byle jakiem zadośćuczynieniu. Cywiński i Marek odczuwali również, że jest w nim jakby coś żelaznego i jakaś taka siła, która, raz poruszona, działa nieubłaganie. Jednakże na czole jego nie było żadnej zmarszczki gniewu i nietylko na oficerów, zgromadzonych w forcie, ale nawet i na przeciwników spoglądał prawie obojętnie.
Marek myślał, że czyni go takim ciężka tęsknota i że, mając dość tułaczki, dość życia, może w duszy życzy sobie zginąć. Ogromny niepokój ogarnął obu chłopaków i zapierał im prawie dech w piersiach, tem bardziej, że obecnie stał przed nimi, nie człowiek cywilny, ale oficer polski w mundurze, taki, jakich Marek widywał w dzieciństwie i pod jakimi służył w czasie insurekcji w dziewięćdziesiątym czwartym roku Cywiński.
W bastjonie, w obrębie pierwszego dziedzińca oficerowie utworzyli dwie grupy, w środku których przechadzał się z Bogusławskim pułkownik-komendant, stary żołnierz o poczciwej twarzy, o długich, jak u bociana, nogach, ale zbyt krótkim kadłubie i ramionach tak wysokich, jak u ludzi garbatych. W rozmowie z kapitanem pochylał się ku niemu,