Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz Cywiński i Marek spostrzegli, jak ów potrząsnął po raz ostatni głową na znak przeczenia i, uścisnąwszy podaną mu rękę, skłonił się świadkom.
Ci zaś rozdzielili się na dwie pary, z których jedna zatrzymała się przy Bogusławskim. Wówczas siwy oficer piechoty, z plastrem na lewem oku, rzekł:
— Obywatele, prosimy z sobą.
Potem ruszyli ku bramie, która wiodła na ów mniejszy, przyległy dziedziniec.
Bramę zamknięto za nimi natychmiast. Rozmowy w grupach oficerskich umilkły. Marek pobladł tak bardzo, że pułkownik, który miał może syna w jego wieku, zbliżył się ku niemu, położył mu rękę na ramieniu i zapytał z dobrocią:
— Czy to twój bliski krewny?
— Tylko rodak — odpowiedział Kwiatkowski. — Poznaliśmy się dopiero w Padwie i byliśmy, ja i mój towarzysz, świadkami zajścia, do którego kapitan nie dał najmniejszego powodu.
— Wiem. Przyznali to i jego przeciwnicy. Licho to wszystko nadało... ale teraz niema rady!
To rzekłszy, zwrócił wzrok ku bramie. Oczy wszystkich były również w nią utkwione, jedne z niepokojem, drugie z niecierpliwością. Nastała chwila oczekiwania, która obu młodym ludziom wydała się długą jak wieczność. Pułkownik wydobył zegarek i począł głośno rachować. Kilku oficerów poszło za jego przykładem.
Lecz nie doliczyli jeszcze do dziesięciu, gdy gruchnął strzał, odbijając się przeciągłem echem