Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

deszcze, to i u nas nie będzie suszy. Gdzie Neapol, a gdzie Warszawa?
Bogusławski przymknął oczy i milczał, więc Cywiński, sądząc, że nie ma na jego pytania odpowiedzi, mówił dalej z coraz wzrastającem rozdrażnieniem:
— Co mnie Neapol? Ja nie dla makaronu, jeno dla ojczyzny młodą żonę w Rudni porzucił.
Zdjęła go chwilowa niezmierna tęsknota, jaka zdejmowała go zawsze, gdy wspomniał Anusię.
I aż łzy zaświeciły mu w oczach.
— Miałem ci ją przy sercu wszystkiego dziesięć dni — mruknął.
Bogusławski otworzył oczy i począł patrzeć przed siebie w zamyśleniu.
— Każdy — rzekł — rzucając kraj, oddarł kawał serca, więc to, co mu zostało i co ze sobą tu przyniósł, krwawi. Każdy zostawił drogie istoty, a nikt nie wie, czy je jeszcze w życiu zobaczy. Wojna nie rodzi ludzi, tylko ich gubi, a żołnierz jest jako ów pierścień, który doża wenecki rzucał w morze. Gdzie padnie, tam piasek go pokryje...
— Śmierć na obczyźnie nie pociecha — mruknął Cywiński.
— Ja też nie chcę was pocieszać — odpowiedział kapitan — chcę jeno powiedzieć, że gdyście tu szli, toście wiedzieli, że idziecie na wojnę z nieprzyjaciółmi Francji i że możecie zginąć. Ale i w tem się waćpan mylisz, bo dla nas jest wszelako pociecha. Oto, gdy zginiecie wy obaj, gdy zginę ja, gdy zginą nas setki i tysiące, przyjdą po nas inni i pol-