Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

brany w biały ornat, i w ciszy wielkiej wymawiał sakramentalne słowa: „Ja biorę ciebie sobie...“ i t. d. Stanisław powtarzał je głośno, mocnym głosem, Anusia, chlipiąc zcicha. Lecz gdy ksiądz włożył im na palce obrączki, a na chórze organista zaintonował: „Veni Creator“, dziewczyna podniosła swe modre oczki ku Ukrzyżowanemu w ołtarzu, jakby dziękując Mu za te serca, za tę opiekę, którą u dobrych ludzi znalazła, i za to młode, dzielne ramię, na którem mogła się wesprzeć. Kochali się przecie już przedtem, a Stanisław kochał ją w tej chwili nad życie.
Stary Cywiński składał przez cały czas usta jakby do gwizdania, marszczył brwi, wytrzeszczał oczy i minę miał tak groźną, jakby się gotował do jakichś nieludzkich czynów. Matka popłakiwała w ciągu ceremonji bez przestanku, ale łzami szczęścia, była bowiem pewna, że jej jedynak nie porzuci teraz jasnowłosego dziecka dla wojny dziwnej i dalekiej...
Z kościoła poszli nowożeńcy na cmentarz, gdzie wśród zrudziałej zeszłorocznej trawy i leżących tu i ówdzie w dołkach płatów śnieżnych żółcił się jeszcze piasek na mogile Plichty. Tam klękli oboje i Anusia pytała ojca, czy ją widzi i błogosławi, a Cywiński przyrzekał mu, że mu dziecka nie skrzywdzi i nie zmarnuje. Marek rozczulał się widokiem młodej pary, klęczącej na mogile, i myśłał, że w ich rozmowie z tą duszą, która w tej chwili krążyła może wśród mgły nad nimi, w ich pamięci, w ich przysięgach i w ich wzajemnej miłości