Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jest szczerość i prawda, taka, jakiej w jego dotychczasowych sentymentach nie było. Zrozumiał, że on tylko roił i do tych rojeń chciał naciągać rzeczywistość, tu zaś życie samo rozkwitało tak poezją, jak wiosną pokrywają się kwieciem łąki.
Po skończonej nagrobnej modlitwie, Stanisław Cywiński wstał z klęczek, a gdy wstała i Anusia, wziął obie jej dłonie i podniósł je do ust z wielką tkliwością, a zarazem i z taką powagą, jakiej się Marek po nim nie spodziewał. Po nim wzięła dziewczynę w objęcia matka, a gdy i pan starszy Cywiński uronił łzę z pod zmarszczonych brwi na jej ruciany wianek — pojechali do Rudni.
Marek, jako drużba, pojechał z nimi. Kajetan, który mało znał Cywińskich, wycofał się jeszcze przedtem z orszaku, rozumiejąc, że taka uroczystość weselna, w którą wpleciona jest świeża żałoba, powinna się odbyć tylko w gronie ludzi najbliższych. Więc wprost z przed kościoła udał się wraz z panną Klarybellą do dworu w Leżnicy, gdzie czekała ich starościna i szambelan.
Szambelan bywał tam teraz codziennie i przesiadywał do późna z narzeczoną i z panią Sokołowską, prawiąc pannie komplimenta i odczytując jej madrygały, zapożyczone od Laineza i Moncrifa, które tłumaczył Kajetan. W chwilach wolnych od czułych oświadczeń układali też pasjanse. Tym razem jednak panna przywiozła z kościoła migrenę, więc wrócili do Różyc nieco wcześniej. Po upływie godziny nadjechał i Marek, a ponieważ Kajetan jeszcze nie spał, więc obaj, pod wrażeniem zdarzeń