Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeśli tak, to niech żyje masonerja — przerwał Cywiński.
— A niech żyje! — odpowiedział, trącając się z nim, Gromadzki. — Tylko, na mój prosty rozum, to jest tak: któż tu należy głównie do lóż? oficerowie pruscy. A cóż ci oficerowie niedawno uczynili? Mordowali na współkę z sąsiadami Polskę. I ja mam wierzyć, że ci sami ludzie będą ją wskrzeszać?
— Prawda jest. Tego nie rozumiem.
— I ja także.
Dalszą rozmowę przerwał im coraz większy gwar w sali. Gromadzki, Cywiński i Marek mieli już trochę w głowach, ale i siedzący najbliżej nich obywatele wiejscy poczęli się rozrzewniać i wykrzykiwać. W głębi, od stołu modnych „ptymetrów“ jęły padać szydercze i wyzywające spojrzenia w stronę oficerów pruskich, co widząc, Gromadzki rzekł:
— Nie wyobrazicie sobie, ile teraz pojedynków odbywa się w Warszawie. Szczególniej tacy właśnie eleganci szukają zaczepki z oficerami. Ale oni nie czynią tego przez patrjotyzm, tylko z próżniactwa i chęci do awantur. Niema reduty, żeby się coś nie wydarzyło, a to samo w restauracjach i nawet na ulicach. Patrzcie, już się coś zaczyna.
Cywiński i Marek podnieśli głowy i ujrzeli dwóch „ptymetrów“, którzy, zbliżywszy się do stołu, przy którym siedzieli oficerowie, poczęli im się w sposób wyzywający przypatrywać przez lornetki, podobne do nożyczek, odwróconych kółkami do góry.