Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeden, to Śniechowski, drugi, Próchnicki — rzekł Gromadzki — obaj starościce i znani awanturnicy.
— Poszliby lepiej z nami do legjonów — ozwał się Marek.
Tymczasem od stołu wojskowego podniosło się dwóch oficerów, ludzi młodych i pięknych, o energicznych twarzach, z warkoczami po obu stronach policzków i z harcapami, spadającemi na plecy. Ci, stanąwszy „ptymetrom“ do oczu, poczęli z nimi rozmowę, lecz bynajmniej nie kłótliwą i nie głośną. Owszem, pytania i odpowiedzi zamieniano prawie szeptem, pochylając w lekkich ukłonach głowy. Śniechowski i Próchnicki uśmiechali się uprzejmie, ale oczy ich stały się połyskliwe i zimne jak stal.
— Mają, czego chcieli — rzekł Gromadzki.
— I jabym chciał coś mieć — odpowiedział Cywiński.
Tak mówiąc, począł patrzeć wilczym wzrokiem na oficerów, przytem dwa przydługie przednie zęby wychyliły mu się z pod lnianych, rzadkich wąsów.
Ale Marek Kwiatkowski, lubo szumiało mu już w głowie, położył mu dłoń na kolanie.
— Stanisławie, ciebie czeka w Rudni panna Anna.
— Prawda! prawda! Kpem byłbym, gdybym o niej zapomniał.
Tymczasem, przy najbliższym stole, stary szlachcic z siwemi wąsami i podgolonym łbem uderzył pięścią w stół, aż zabrzęczało szkło i mówił rozmazanym, pijackim głosem: