Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   270   —

Wąwóz, dość przy ujściu szeroki, zmieniał się w zamkniętą z obu boków pionowemi skałami kotlinkę, na której dnie rosło kilka drzew. Otóż drzewa te były połamane, kora na nich obdarta, na gałęziach ani listka. Pnącze, zwieszające się ze skał, były również pozdzierane i objedzone, a trawa w kotlinie wyskubana do ostatniego źdźbła.
Staś, rozpatrzywszy się dokładnie w położeniu, jął dzielić się swemi spostrzeżeniami z Nel, ale pod wrażeniem nieuniknionej śmierci olbrzymiego zwierzęcia mówił cicho, jakby się bał, by nie zamącić mu ostatnich chwil życia.
— Tak, on rzeczywiście umiera z głodu. Siedzi tu już pewnie ze dwa tygodnie, to jest od czasu, gdy pożar spalił starą dżunglę. Zjadł wszystko, co było do zjedzenia, a teraz męczy się tylko, tembardziej, że tu na górze rosną chlebowce i akacye o wielkich strąkach, a on je widzi i nie może się do nich dostać.
I przez chwilę patrzyli znów w milczeniu, a słoń także zwracał na nich raz wraz swe małe gasnące oczka — i coś w rodzaju gulgotania wydobywało mu się z gardła.
— Doprawdy — ozwał się chłopiec — lepiej będzie skrócić mu tę mękę.
To rzekłszy, podniósł strzelbę do twarzy, lecz Nel chwyciła go za kurtkę i, opierając się na obu nóżkach, poczęła odciągać go z całej siły z nad brzegu parowu.
— Stasiu, nie rób tego! Stasiu, dajmy mu jeść! —