Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   216   —

jaka para nosorożców, która szuka wyjścia z wąwozu? W takim razie, jeśli huk strzału nie spłoszy ich i nie zawróci, nic nie uratuje karawany, albowiem zwierzęta te, niemniej złośliwe i napastnicze od drapieżnych, nie boją się ognia — i roztratują wszystko po drodze…
Gdyby to był jednak jaki oddział Smaina, który, natknąwszy się na trupy w wąwozie, ściga morderców? Staś sam nie wiedział, co byłoby lepsze — prędka śmierć, czy nowa niewola? Przebiegło mu przytem przez głowę, że jeżeli sam Smain znajdzie się w oddziele, to ich może oszczędzi, ale, jeśli go niema, to derwisze, albo zamordują ich natychmiast, albo, co gorzej, umęczą ich przed śmiercią w okrutny sposób. »Ach, — pomyślał — daj Boże, żeby to były zwierzęta, nie ludzie!«
Tymczasem tętent rósł, i zmienił się w grzmot kopyt — aż nakoniec z ciemności wyłoniły się błyszczące oczy, rozdęte chrapy i rozwiane od biegu grzywy.
— Konie! — zawołał Kali.
Jakoż były to konie Gebhra i Chamisa. Przybiegły oba w dzikim pędzie, gnane widocznie trwogą, lecz, wpadłszy w krąg światła i ujrzawszy swych popętanych towarzyszów, wspięły się na zadnich nogach, poczem, parskając, zaryły się kopytami w ziemię i pozostały przez chwilę nieruchome.
Lecz Staś nie odjął strzelby od twarzy. Był pewien, że za końmi wychyli się lada chwila kudłata głowa lwa, lub płaska czaszka pantery. Ale czekał napróżno. Konie uspokajały się zwolna, a co więcej, Saba przestał po niejakim czasie wietrzyć, natomiast, okręciwszy się kilkakrotnie na miejscu, jak czynią zwykle