Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   217   —

psy, położył się, zwinął w kółko i zamknął oczy. Widocznie, jeśli jaki zwierz drapieżny ścigał konie, to, poczuwszy dym, lub zobaczywszy odblask ognia na skałach, cofnął się z daleka.
— Musiało jednak coś mocno je nastraszyć — rzekł do Kalego Staś — skoro nie bały się przebiedz obok trupów ludzi i lwa.
— Panie, — odrzekł chłopak — Kali domyślać się, co się stało. Dużo, dużo hyen i szakali weszło do wąwozu i iść do trupów. Konie przed niemi uciekać, ale hyeny ich nie gonić, bo one jeść Gebhra i tamtych innych…
— Być może; ale ty teraz idź, rozsiodłaj konie, zabierz naczynia i worki i przynieś tu. A nie bój się, bo strzelba cię obroni.
— Kali się nie bać — odpowiedział chłopak.
I, rozsunąwszy nieco cierni przy samej skale, wysunął się za zeribę, a tymczasem wyszła z namiotu Nel.
Saba podniósł się natychmiast i, trącając ją nosem, upominał się o zwykłe pieszczoty. Ale ona, wyciągnąwszy zrazu rękę, cofnęła ją natychmiast, jakby ze wstrętem.
— Stasiu, co się stało? — spytała.
— Nic. Przybiegły tamte dwa konie. Czy to ich tętent cię rozbudził?
— Obudziłam się już przedtem i chciałam nawet wyjść z namiotu, ale…
— Ale co?
— Myślałam, że się może rozgniewasz.
— Ja? — na ciebie?