Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czuwamy, mości książę — rzekł, prostując się, Skrzetuski.
— Pilno dawać baczność. Źle wróży ten spokój.
I książę przeszedł dalej, patrząc, czy gdzie sen nie przemógł utrudzonych żołnierzy. Pan Longinus ręce złożył.
— Co to za wódz! Co to za wojownik!
— Mniej on od nas spoczywa — rzekł Skrzetuski. — Tak całe wały sam co noc obchodzi, aż het, do drugiego stawu.
— Dajże mu Boże zdrowie!
— Amen.
Nastało milczenie. Wszyscy wpatrywali się wytężonemi oczyma w ciemność, ale nic nie było widać — szańce kozackie były spokojne. Ostatnie światła na nich pogasły.
— Możnaby ich zejść, jak susłów, we śnie! — mruknął Wołodyjowski.
— Kto wie? — odrzekł Skrzetuski.
— Sen mnie tak morzy — mówił Zagłoba — że aż mi oczy pod wierzch głowy uciekają, a spać nie wolno. Ciekawym, kiedy będzie wolno? Czy strzelają, czy nie strzelają, ty stój pod bronią i kiwaj się od fatygi, jak żyd na szabasie. Psia służba! Sam nie wiem, co mnie tak rozbiera, czy gorzałka, czy ranna irytacya za ów impet, któryśmy niesłusznie obaj z księdzem Żabkowskim wytrzymać musieli.
— Jakże to było? — pytał pan Longinus. — Zacząłeś waćpan mówić i nie skończyłeś.
— To teraz opowiem, może się jakoś ze snu wybijemy. Poszliśmy rano z księdzem Żabkowskim na zamek w tej myśli, żeby to co do przegryzienia znaleźć.