Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ców, widocznie przekonanych, że to ktoś od taborów kozackich przychodzi.
— Sława Bohu! — odrzekł Wołodyjowski — a puśćcieno!
— A to nie wiesz jak wejść?
— Wiem już — odrzekł Wołodyjowski — i zmacawszy wejście, skoczył do środka; pan Longinus z kilku innymi runął za nim.
W tej chwili wnętrze pokrywki zabrzmiało przeraźliwem wyciem ludzkiem — jednocześnie rycerstwo, wydawszy okrzyk, rzuciło się ku innym kopcom. W ciemności rozległy się jęki, szczęk żelaza, gdzieniegdzie przebiegały jakieś ciemne postacie, inne padały na ziemię, czasem huknął wystrzał — ale wszystko razem nie trwało dłużej, jak kwadrans. Mołojcy, zaskoczeni po największej części w śnie głębokim, nie bronili się nawet — i wygnieciono ich wszystkich, zanim zdołali za broń chwycić.
— Do hulaj-grodów! do hulaj-grodów! — rozległ się głos starosty krasnostawskiego.
Rycerstwo rzuciło się ku wieżom.
— Palić od środka, bo z wierzchu mokre! — zagrzmiał Skrzetuski.
Ale rozkaz nie łatwy był do wykonania. W wieżach budowanych z bierwion sosnowych nie było ani drzwi, ani żadnego otworu. Strzelcy kozaccy wchodzili na nie po drabinach, działa zaś, ponieważ mogły się mieścić tylko mniejsze, wciągano na powrozach. Rycerze biegali więc czas jakiś naokoło, próżno siekąc szablami belki, lub szarpiąc rękoma ze węgły.
Na szczęście czeladź miała siekiery; poczęto rąbać. Starosta krasnostawski kazał też podkładać puszki z pro-