Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Widać, że Skrzetuski jest dobrej myśli — rzekł Zagłoba. — Bóg go doświadczył, ale go pocieszy. A wyście, Zahar, dawno wyjechali z Kijowa?
— Oj dawno, pane. Ja wtedy wyszedł, kiedy komisary koło Kijowa z powrotem przejeżdżali. Bahaćko Lachiw chciało z nimi uciekać, i tak uciekali neszczastnyje, jak kto mógł, po śniegach, po wertepach, przez lasy, lecieli do Białogródki, a kozacy gnali za nimi i bili. Bahato utikło, bahato zabyły — a niektórych pan Kisiel wykupił, za wszystkie hroszy, jakie miał.
— O dusze pieskie! To wyście z komisarzami jechali?
— Z komisarzami, aż do Huszczy, a stamtąd do Ostroga. Dalej już ja sam szedł.
— To wy dawni znajomi pana Skrzetuskiego?
— W Siczy ja go poznał i rannego pilnował, a potem polubił jak detynu ridniuju. Ja stary i mnie niema kogo lubić.
Zagłoba krzyknął na pachołka, kazał podać miodu i mięsiwa i zasiedli do wieczerzy. Zahar jadł smaczno, bo był zdrożony i głodny, następnie zanurzył chciwie siwe wąsy w ciemnym płynie, wypił, posmakował i rzekł:
— Sławny miód.
— Lepszy jak krew, którą pijecie — rzekł Zagłoba. — Ale tak myślę, że wy uczciwy człek i pana Skrzetuskiego miłujący, nie pójdziecie więcej do buntu, jeno zostaniecie tu z nami? Już wam tu będzie dobrze.
Zahar podniósł głowę.
— Ja pyśmo widdaw — tak i pójdę, ja kozak — mnie z kozakami, nie z Lachami się bratać.
— I będziecie nas bili?
— A budu. Ja siczowy kozak. My sobie Chmiel-