Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo co?
— Bo on się we mnie kocha i sam mi powiedział, że każdego, któryby się do mnie zbliżał, w sztuki posieka, a teraz wierz mi waćpan, że się tylko przez wzgląd na obecność księstwa wstrzymuje, inaczej zarazby poszukał okazyi.
— Maszże tobie! — rzecze wesoło pan Wołodyjowski. — To tak, panno Anno? Oj! niedarmośmy, jak widzę, śpiewywali: „jak tatarska orda, bierzesz w jasyr corda!“ Pamiętasz waćpanna? Że też waćpanna nie możesz się ruszyć, żeby się ktoś zaraz nie zakochał!
— Takie to już moje nieszczęście! — odparła, spuszczając oczki, Anusia.
— Ej faryzeusz z panny Anny! A co na to powie pan Longinus?
— Cóż ja winna, że ten pan Charłamp mię prześladuje; ja go nie cierpię i patrzeć na niego nie chcę.
— No, no! patrz waćpanna, aby się przez nią krew nie polała. Podbipiętę choć do rany przyłożyć, ale w rzeczach sentymentu żarty z nim niebezpieczne.
— Niech mu uszy obetnie, jeszcze będę rada.
To rzekłszy, Anusia zakręciła się jak fryga i furknęła na drugą stronę izby do imć Carboniego, doktora księżnej, z którym zaczęła coś żywo szeptać i rozmawiać, a Włoch oczy wlepił w pułap, jakoby go ekstaza porwała.
Tymczasem Zagłoba zbliżył się do Wołodyjowskiego i począł mrugać krotofilnie swojem zdrowem okiem.
— Panie Michale — spytał — a co to za dzierlatka?
— Panna Anna Borzobohata-Krasieńska, respektowa księżnej pani.