Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/096

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nizko i że nie zdoła ich wciągnąć zupełnie. Zresztą przyniesionoby w tej chwili inne.
Tymczasem cały chlew napełnił się mołojcami. Niektórzy świecili łuczywem, inni poznosili najrozmaitsze drągi i drabiny od wozów, które okazały się za krótkie, więc związano je co duchu rzemioniami, bo po spisach trudno istotnie było się wspinać. Jednakże znaleźli się chętni.
— Ja pójdę — wołało kilka głosów.
— Czekać na drabinę! — rzekł Hołody.
— A co szkodzi, bat’ku, popróbować po spisach?
— Wasyl wlezie! — on tak jak kot chodzi.
— To próbuj.
A inni poczęli zaraz żartować:
— Ej ostrożnie! On szablę ma, szyję utnie — obaczysz.
— Sam za łeb złapie i wciągnie, a tam cię opatrzy jak niedźwiedź.
Wasyl nie dał się stropić.
— On znaje — rzekł — że niechby on mnie palcem dotknął, czortaby mu ataman dał zjeść i wy, braty.
Było to ostrzeżenie dla pana Zagłoby, któren siedział cicho, ani mruknął.
Lecz mołojcy, jako to zwykle między żołnierzami, wpadli już w dobry humor, bo całe zajście poczęło ich bawić, więc dalej przymawiać Wasylowi.
— Będzie jednym durnym mniej na świecie, na białym.
— On tam nie będzie zważał, jak my jemu zapłacim za twoją szyję. On śmiały mołojec.
— Ho! ho! On nie samowity. Czort jego wie, w co