Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.1.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mgła taka, że i dymów nie ujrzą.
Rzeczywiście rzeka, łacha porośnięta oczeretem, w której stały bajdaki i stepy były pokryte, jak okiem sięgnąć, białym nieprzeniknionym tumanem. Ale że był to dopiero świt, więc mgły mogły jeszcze opaść i odsłonić stepowe przestrzenie.
Flik odjechał. Ludzie na bajdakach budzili się z wolna; wnet ogłoszono rozkazy Krzeczowskiego, by się zachować cicho — więc zabierali się do rannego posiłku bez żołnierskiego gwaru. Ktoby przechodził brzegiem, lub płynął środkiem rzeki, aniby się domyślił, że w przyległej łasze ukrywa się kilka tysięcy ludzi. Koniom dawano jeść z ręki, by nie rżały. Bajdaki, zakryte mgłą, leżały przyczajone w lesie szuwarów. Gdzieniegdzie tylko przemykała się mała „pidizdka“ o dwóch wiosłach, rozwożąca suchary i rozkazy, zresztą wszędzie panowało grobowe milczenie.
Nagle w trawach, trzcinach, szuwarach i zaroślach przybrzeżnych, naokoło całej łachy, rozlegały się dziwne, a bardzo liczne głosy, wołające:
— Pugu! pugu!...
Cisza..
— Pugu! pugu!
I znowu nastało milczenie, jak gdyby owe głosy, wołające na brzegach, oczekiwały na odpowiedź.
Ale odpowiedzi nie było. Wołania zabrzmiały po raz trzeci, ale szybsze i niecierpliwsze.
— Pugu! pugu!
Wówczas od strony statków rozległ się wśród mgły głos Krzeczowskiego:
— A kto taki?
— Kozak z Ługu!