Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kwintną tualetę pana pisarza: różnych odcieniów majtki, kamizelki bajecznych kolorów, krawaty, rękawiczki, lakierki, a nawet i cylinder, którego pan pisarz używał wtedy, gdy wypadło mu jechać do powiatowego miasta Osłowic.
Oprócz tego, w chwili, o której mowa, na krześle przy łóżku spoczywały korty i nankiny pana pisarza, sam zaś pan pisarz leżał w pościeli i czytał zeszyt „Izabeli hiszpańskiej“, wydawnictwa pana Breslauera.
Położenie jego, to jest nie pana Breslauera, ale pana pisarza, było okropne, tak nawet okropne, że trzebaby mieć chyba styl Wiktora Hugo, żeby je opisać, jak było okropne.
Przedewszystkiem w ranie czuł wściekły ból. Owo czytanie Izabeli, które było dlań zawsze najmilszą pociechą i rozrywką, teraz powiększało jeszcze nietylko ból, ale i gorycz, jaka go trapiła po owym wypadku z Kruczkiem.
Miał trochę gorączki i ledwo mógł zebrać się z myślami. Czasem nawiedzały go straszne marzenia. Czytał właśnie, jak młody Serrano przybywa do Eskurjalu, pokryty ranami po świetnem zwycięstwie nad Karlistami. Młoda Izabela przyjmuje go wzruszona i blada. Muślin faluje żywo na jej piersiach.
— Generale! tyś ranny — pyta Serrana ze drżeniem w głosie.
Tu nieszczęśliwemu Zołzikiewiczowi zdaje się, że istotnie jest Serranem.
— Oj! oj! jestem ranny! — powtarza przygnębionym głosem. — Królowo, przebacz! A żeby to najjaśniejsze!...