Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/056

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Spocznij, generale! Siadaj. Siadaj! Opowiedz mi swoje bohaterskie czyny.
— Opowiedzieć mogę, ale usiąść żadną miarą — woła zdesperowany Serrano. — Oj! Wybacz, królowo. Ten przeklęty Kruczek!... chciałem powiedzieć: Don Jose... Aj! aj! aj!
Tu ból rozprasza marzenie. Serrano rozgląda się; świeca pali się na stole i pryska, bo właśnie zaczęła się palić nasiąknięta łojem mucha; inne muchy łażą po ścianach... A? Więc to czworaki, nie Eskurjal? Królowej Izabeli niema? Tu pan Zołzikiewicz przychodzi całkowicie do przytomności, podnosi się na łóżku, macza chustkę w dzbanku z wodą, stojącym pod łóżkiem, i zmienia okład.
Poczem zwraca się do ściany, zasypia, a raczej rozmarza się, w półśnie, w półjawie, i oczywiście jedzie znowu jakby ekstrapocztą do Eskurjalu.
— Miły Serrano! kochanku mój! sama opatrzę twe rany — szepcze królowa.
Serranowi włosy na głowie powstają. Czuje całą okropność swej pozycji. Jak tu nie posłuchać królowej, a jak tu zarazem poddać się interesującemu opatrunkowi? Zimny pot występuje mu na czoło, gdy nagle...
Nagle królowa znika, drzwi otwierają się z trzaskiem i staje w nich ni mniej, ni więcej, jak tylko Don Jose, zacięty wróg Serrana.
— Czego tu chcesz? Ktoś ty? — woła Serrano.
— To ja, Rzepa! — odpowiada ponuro Don Jose.
Zołzikiewicz budzi się po raz drugi; Eskurjal staje się znów murowańcem; świeca się pali, mucha