Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sposób drogę, mieli widocznie zamiar wpuścić orszak na groblę, z której nie było zjazdu na boki, a następnie napaść go z tyłu.
— Do rusznic! do bandoletów! — zagrzmiał głos księdza Woynowskiego. — Idą!...
Jakoż, o sto kroków za niemi, jakieś ciemne postacie, dziwne, kwadratowe, całkiem do ludzkich niepodobne, poczęły pojawiać się na grobli i biedz szybko ku wozom.
— Ognia! — skomenderował ksiądz.
Rozległ się huk i jaskrawe rzuty płomienia rozdarły nocną pomrokę. Jedna tylko postać potoczyła się na ziemię, inne natomiast poczęły biedz tem prędzej ku taborowi, a za nimi pokazywały się coraz gęstsze kupy.
Doświadczony przez całe lata wojen, ksiądz Woynowski domyślił się zaraz, że ludzie ci niosą przed sobą pęki trzcin, łoziny lub słomy i że dlatego pierwsza salwa wywarła tak mały skutek.
— Ognia! Kolejno! po czterech! i w kolana! — zakrzyknął.
Dwóch pachołków miało gardłacze ponabijane siekańcami. Ci, gdy zrównawszy się z innymi, plunęli po kolanach napastników, rozległ się krzyk boleści i tym razem cały pierwszy szereg pęków runął w błoto na groblę, lecz następny, przeskakując przez leżących, zbliżył się jeszcze bardziej ku wozom.
— Ognia! — rozległa się po raz trzeci komenda.
I znów zagrzmiała salwa, tym razem jeszcze skuteczniejsza, albowiem atak został na chwilę powstrzymany, a w gromadzie uczyniło się zamieszanie.
Ksiądz nabrał ducha, zrozumiał bowiem, że napastnicy przemędrkowali w wyborze miejsca. Wprawdzie, w razie ich zwycięstwa, żywa dusza z taboru nie zdo-