Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pewnie, że i osobę twoją mamy na względzie, gdyż tak myślę, że ze strony Marcyana nie obejdzie się bez jakowegoś gwałtu. Słyszałaś, że zabijaków zbiera, zmawia się z nimi i pije. Już-ci hańba byłaby to dla nas, gdybyśmy pozwolili, aby cię nam z rąk wydarł. Co będzie, to będzie, ale choćbyśmy mieli jeden na drugim paść, musiemy odwieść cię przezpiecznie do Krakowa.
Na to panna pocałowała go w rękę, mówiąc, że niewarta jest, by dla niej zdrowie narażali, a on machnął tylko ręką:
— Jużbyśmy też nie śmieli oczu ludziom pokazać — rzekł — a przytem tak się składa, że jedno da się doskonale z drugiem pogodzić, bo na wojenną wyprawę niedość jest iść, ale trzeba ją i roztropnie przygotować. Ty się dziwujesz, że na każdego z nas po trzy i cztery konie wraz z czeladzią wypada, ale to wiedz, że koń na wojnie grunt. Wiele ich pada przez same pochody, przez przeprawy po rzekach i błotach, albo z różnych przygód obozowych. A potem co? Kupisz w prędkości innego konia, który ma rozmaite vitia i narowy — i ten cię w najcięższej chwili zawiedzie dlatego; chociaż sowite poczty, a w nich zacne konie powiedli ze sobą i mój syn, i Jacek Taczewski, jednakże na wszelki wypadek pomyśleliśmy, żeby jeszcze po jednym rumaku dla każdego z nich przyprowadzić; a ksiądz Woynowski, nad którego niemasz większego znawcy, kupił za tanie pieniądze u starego pana Podlodowskiego takiego turka dla Jacka, że i hetman nie powstydziłby się na nim pokazać.
— Któren że jest przeznaczon dla syna waszmości? — zapytała panna.
Pan Cypryanowicz popatrzył na nią, ruszył głową, uśmiechnął się i rzekł: