Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz żelazne dłonie trzymały go jakby w kleszczach i posępny, przyciszony głos ozwał mu się tuż za uszyma:
— Wasza miłość, pohamuj się, bo... kości połamię!
Tymczasem panny Krzepeckie porwały dziewczynę i wyprowadziły, a raczej wyniosły ją z izby stołowej. Piwniczy mówił dalej:
— Pozwól, wasza mość, do kancelaryi... odpocząć! Bardzo tak radzę...
I począł go popychać przed sobą, jak dzieciaka, a ów kłapał wprawdzie zębami, wywijał krótkiemi nogami, wołał o powrozy i kata, lecz nie mógł się oprzeć, bo zresztą w chwilę później zesłabł nagle po wybuchu do tego stopnia, że i na nogach nie mógłby się był o własnej mocy utrzymać.
To też gdy w kancelaryi piwniczy rzucił go na końską skórę, którą pokryte było łóżko, nie próbował się nawet podnieść i legł nieruchomie jak pień drzewa, ziejąc tylko i robiąc bokami jak przesilony koń.
— Pić! — zakrzyknął.
Piwniczy uchylił drzwi, wezwał pachołka i, szepnąwszy mu pocichu kilka słów, wręczył klucze, a ów wrócił niebawem, niosąc gąsior z okowitą i półkwartową szklenicę.
Szlachcic nalał ją do pełna, powąchał i, zbliżywszy się do Marcyana, rzekł:
— Pij, wasza mość.
Krzepecki chwycił ją obiema rękami, ale drżały mu tak, że płyn począł mu się rozlewać na piersi, więc piwniczy podniósł go na łożu, przystawił mu ją do ust i począł przechylać.
Marcyan pił i pił, przytrzymując chciwie szklankę, gdy szlachcic próbował ją odsuwać od jego ust.