Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dnak jeszcze pierwotny i dziki kraj, w którym po zachodzie słońca, nawet po ogrodzie misyi, byłoby niebezpiecznie się przechadzać. Noc była gwiaździsta, ale ciemna, bo bezksiężycowa — i duszno bardzo. Ogród w głębi przedstawiał zbitą czarną ścianę, bliżej zaś wyglądał, jak fantastyczny dziewiczy las. Naokół rozlegały się głosy żab, dziwne, do świergotu ptactwa podobne, nie połączone w stałe rzechotanie, ale przerywane, powtarzające się co chwila, w jednakich odstępach czasu. Dwa olbrzymie brytany duńskie, zamknięte na werandzie, przychodziły się łasić do mnie, czasem zaś, przesadziwszy paszcze przez kraty i zjeżywszy karki, szczekały basem na ogród, wietrząc widocznie nieprzyjaciół ukrytych w ciemności. Jakoż tej samej jeszcze nocy budziłem dwukrotnie mego towarzysza, by posłuchał głosów, prawdopodobnie lamparcich, dochodzących z głębi ogrodu.
Na dworze nie było najmniejszego powiewu, więc i upał nie zmniejszał się wcale, chociaż padała wilgoć obfita. Oddycha się tu powietrzem jeszcze cięższem i niezdrowszem, niż w Zanzibarze. Miałem na sobie ubranie z flaneli, niemal tak cienkiej, jak płótno, a jednak pot osiadał mi co chwilę na czole — i nie czułem żadnej