Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bie chodzi po świecie, choć mu dochodzi dziewięćdziesiątka. Cóż na to powiesz, Hansino? Byłoby lepiej, gdyby panowie lekarze nie pyskowali tyle i pozostawili decydowanie o życiu i śmierci samemu Bogu. Wówczas nie działoby się tyle smutnych rzeczy na świecie.
— Zupełna racja. Te same powiedziałem słowa! — potwierdził Emanuel, chodząc po pokoju z rękami na plecach.
— A wrazie jeśli ktoś zachoruje naprawdę, to nie rozumiem, czemuby nie miał spróbować niewinnych, a wypróbowanych środków domowych, miast psuć sobie zdrowie do reszty trującemi świństwami, wynalezionemi przez dzisiejszych doktorów. Przyniosłam przy okazji coś, co łagodzi ból, nie wiedziałam bowiem, co zaszło. Wstąpiłam prędko do Maren Nils i kazałam sobie dać odrobinę komarzego sadła... to rzecz doskonała na wszelaką puchlinę.
Rękami, podobnemi do poduszek, rozwiązała zawiniątko, wyjęła kilka paczek silnie woniejących ziół, a wkońcu trzy czerwone świnki z cukru, które rozdzieliła pomiędzy dzieci, po długiem głaskaniu i rozlicznych morałach. Chłopiec wziął swą świnkę z wstydliwym uśmiechem, jakim wyrażał zawsze wdzięczność swoją, zaś Sigrid wyrwała niemal z ręki babce swą świnkę i uciekła w jednej chwili do sąsiedniego pokoju.
— Cóż słychać u was w domu, Elzo? — spytał Emanuel, by nadać inny kierunek rozmowie — Nasz kochany, stary dziadek dumny jest pewnie z powodzenia swej wczorajszej mowy. Była to, zaprawdę, uroczysta dla nas wszystkich chwila.
— Tak, tak, radował się jak dziecko, bo nigdy nie przypuszczał, by miał kiedyś jeszcze zostać