Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ach, wygadywał rozmaitości. To zwyczaj wszystkich tych lekarzy... Któż to nadchodzi?
W sali doleciał odgłos ciężkich kroków i stukanie kija po podłodze. W chwilę później ukazała się w progu stara, bardzo korpulentna kobieta.
Babka! — wykrzyknął Emanuel i dzieci jednym głosem i wszyscy wyciągnęli ręce.
— Tak, to ja! — powiedziała i skinęła wszystkim po kolei głową — Cóż u was słychać? Słyszeliśmy, żeście posyłali po kyndloeskiego doktora, że zaś trafiła mi się okazja z Krystem Hansensem, aż do młyńskiej drogi, przeto migiem ubrałam się i jestem. Chciałam się dowiedzieć, co słychać.
— Mamy nadzieję w Bogu, że wszystko bagatela! — odparł Emanuel — Chłopakowi wrócił dawny ból ucha, a Hansina przestraszyła się i koniecznie musiała sprowadzić lekarza.
— Ano to Bogu dzięki i chwała, że na tem konice. Ojciec i ja przestraszyliśmy się też bardzo, jak sobie chyba wyobrażacie. Tutaj nie zwykł przecież bywać doktor.
Rozpięła srebrną klamrę fałdzistego zielonego płaszcza, zdjęła z głowy chustkę i, pośliniwszy palce, przygładziła rozdział siwych włosów. Z biegiem lat przybrała jeszcze tuszy, a wodna puchlina zniekształciła do tego stopnia jej ręce i nogi i utrudniła chodzenie, że poza domem musiała podpierać się kijem.
Siadła ciężko na krześle obok małego, żelaznego łóżeczka i patrzyła na malca, którego policzki zaróżowiła radość z przybycia babki, a bardziej jeszcze widok małego, krasego zawiniątka, które położyła obok siebie.
— To więc ma być ów ciężko chory człowieczek, do którego sprowadzono umyślnie doktora? — spy-