Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

myślały kończyć. Położyliśmy się tego dnia dobrze po jednastej. Księżyc zaglądał już do sali szkolnej... ach, te szelmy, powiadam ci!
W tej chwili zaświtało Emanuelowi w głowie. Choć mu trudno było dać wiarę, nie wątpił już teraz, że ma przed sobą dyrektora uniwersytetu ludowego z Sandingi. Widział tęsamą twarz na litografji, rozpowszechnionej bardzo w całej okolicy, która wisiała również nad komodą Hansiny.
Chciał coś rzec, ale dyrektor nie dawał mu przyjść do słowa, ciągle wykrzykując z zachwytem i ściskając mu ręce.
— Tak, tak być powinno! Zaprawdę, potrzeba w obozie naszym świeżych, młodych sił. Starych chłopców trzeba będzie niezadługo zluzować. Spojrz na mnie, jestem zupełną już ruiną!... Ho, ho, wzięło mnie porządnie, drogi przyjacielu! My starzy musimy się pocieszać przeświadczeniem, że nie szczędziliśmy sił, jak długo starczyło zasobów młodości. Dzięki Bogu i chwała, możemy z radością patrzyć na owoce, i przekonać się, że praca nasza daremną nie była. Nie masz pojęcia, drogi mój, jaka to rozkosz być świadkiem powodzenia sprawy ludu i patrzyć, jak ten pogląd przenika do wszystkich warstw społeczeństwa, w całym kraju i tutaj także. Tak być ma, tak być musi! — powtarzał raz poraz, a głos jego tętnił, niby trąbka, grająca fanfarę. — Nie mogłem wysiedzieć w domu i powiedziałem do Jetty: — Słuchaj, muszę zajrzeć do Skibberupu, i zobaczyć jak tam sprawy stoją. Z powrotem wpadnę do Kyndby, gdzie mam być także. Musisz wiedzieć, że mamy w Kyndby także grono przyjaciół, którzy mnie od dawna wyczekują. Są to ludzie zacni, ludzie serca, wierzaj mi, przyjacielu drogi... Byłem