Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Emanuel nie znał go wcale i przystanął zdumiony pod stajnią, zaś przybyły zaczął powoli schodzić po stopniach na dół i chociaż widocznie każdy krok sprawiał mu ból dotkliwy, przykusztykał doń po kamienistym bruku podwórza, wołając już zdala głosem piskliwym i przejmującym:
— Napisane jest, że gdy góra nie chciała przyjść do Mahometa, Mahomet przyszedł do góry! Nie potrzebuję chyba pytać, czy jesteś Emanuel. Nie potrafisz się żadną miarą wyprzeć matki swojej, drogi przyjacielu! Winszuję, winszuję serdecznie!
Powiedziawszy to, wsadził brunatną laskę swą pod pachę i powitał Emanuela, potrząsając mocno obu jego dłońmi. Emanuel stał bezradny. Któż to mógł być... kto?
— Prawdę mówiąc, — zaczął krzyczeć przybysz — czekaliśmy na ciebie długo, z utęsknieniem. Co dnia wspominała cię w czasach ostatnich moja Jetta, mówiąc: — Kto wie, czy dziś nie zjawi się u nas Emanuel! — Tak, tak, ona już w tobie zakochana z kretesem, ta zacna Jetta! Nie umiem powiedzieć, jak bardzo uradowaliśmy się na wieść o zebraniu w Skibberupie i twem pięknem przemówieniu, drogi chłopcze! Także wzięło nas za serce, żeś się wyrwał całkiem i wziął narzeczoną z pośród ludu. Tak być powinno! Tak... tak! Wierzaj mi jednak, że nas to zaskoczyło. Jetta nie chciała zrazu wierzyć, potem tak się wzruszyła, iż zaczęła płakać. Ja tymczasem pobiegłem jak strzała do szkoły zwiastować nowinę dziewczętom... Ledwo ze skóry nie wyskoczyły szelmy! Pomyślały pewnie, że każdej jest przeznaczony pastor... ha, ha, ha! Potem zaśpiewaliśmy hymn: „Miłość, która oparta jest o Boga,“ oraz inne pieśni, bo raz zacząwszy, nie