Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wiedział już dokładnie, jak dom będzie urządzony, jaki wprowadzi tok gospodarki i jak rozłoży pracę dzienną. Przede wszystkiem nie chciał dopuszczać żadnej wystawności, meble miały być proste, sosnowe, brunatno lakierowane, a tryb życia taki, by najbiedniejszy człowiek nie doznał upokorzenia, siadając do jego stołu. Postanowił wstawać wraz ze słonkiem i skowronkiem, a po skończonej pracy dziennej gromadzić przyjaciół w świetlicy swojej i spędzać czas na wspólnym śpiewie, rozmowie, czytaniu i modlitwie. Widział się już naprzód, jak odziany w chłopską sukmanę chodzi tam i z powrotem po polu, orząc, widział jak żegluje cichym, letnim wieczorem po fiordzie, jak zarzuca sieci i zastawia przynętę, a Hansina zajęta w domu, staje często w progu, by nań spojrzeć. Z całą wyrazistością prawdy widział jej krępą postać, zarysowaną jasno pod szczytem dachu, jedną ręką ujęła się pod bok, drugą przysłoniła oczy. Uśmiech miała łagodny, dziecięcy, odziedziczony po matce, a uśmiech ten wybłyskał czasem z poważnych jej rysów, jak promień słońca z gęstwy pni jodłowych. Myśli Emanuela biegły dalej jeszcze w przyszłość. Z radosnem upojeniem widział biegające po wybrzeżu dzieci swoje, podobne gromadce uciesznych ptasząt. Nie będą to, zaprawdę, skrofuliczne, blade karykaturki kultury, w aksamitnych ubrankach, o przemądrzałem spojrzeniu, ale zdrowe istoty, zrodzone i żyjące w słońcu z czerwonemi, jak polne róże policzkami i oczami błękitnemi, jak morze.
Dotarł do grzbietu wzgórz, otaczających Skibberup, i zobaczył wyludnioną niemal w tej chwili wieś, z mnóstwem małych sadów, pełnych drzew, okrytych dotąd przywiędłem kwieciem. Zszedłszy