Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nagle krzyknął ktoś od drzwi:
Proboszcz jedzie!
Wszyscy zwrócili się do okien, a w moment później przejechał proboszcz Tönnesen, w otwartej karecie, udając się na nabożeństwo do Skibberupu. Siedział sam na poduszkach, lekko w tył pochylony, a ręka jego spoczywała, zakrzepła w pewnym siebie geście na drzwiczkach pojazdu. Villing, który wyskoczył na półotwartą szufladę, by lepiej widzieć, wydał mimowolny okrzyk. Imponująca postać proboszcza, przybranego w uroczyste szaty kościelne, oblanego słońcem i wprost wspaniałego dziś, wywarła na nim takie wrażenie niezmożonej potęgi i boskiego wprost majestatu, że serce mu zatętniło w piersiach i zbudziła się na nowo wiara w ostateczne zwycięstwo prawa i wiedzy fachowej.

Kilkaset osób płci obojga zebrało się tymczasem w samotnym kościele skibberupskim. Dawno nie brzmiał poważny dzwon ponad głowami liczniejszego, a w każdym razie poważniej nastrojonego tłumu wiernych. Opustoszały zwykle cmentarz wyglądał dziś na targowisko. Wszędzie widniały grupy mężczyzn i kobiet, ogarniętych jakąś gorączką i mówiących głośno. Obsiędziono gęsto grobowce, nawoływano się zdala, a wszędzie panował ruch taki i gadanina, że ledwo słychać było dzwon kościelny.
Pośród tych rzesz bojowo nastrojonych przechadzał się uśmiechnięty tkacz Hansen, niby kot po mleczarni. Czuł, że owładnął znowu sytuacją. Skibberupaki mogli sobie dowoli szemrać przeciw niemu czasu pokoju, krytykować jego dziwne, często niezrozumiałe postępowanie, ale gdy nastawała