Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dokument ten, czyli testament, o którym już wspomniały dzienniki, był to akt darowizny Sofiehoej na rzecz powstać mającego przytułku dla opuszczonych kobiet. Oczy dyrektora prześliznęły się po stu czternastu ślicznie wykaligrafowanych paragrafach oraz kilkunastu aneksach, które w całości niemal sam ułożył. On to w istocie podsunął myśl takiej fundacji Engelstoftowi, on go skłonił do tego dobroczynnego dzieła, wystawiając mu obowiązki, jakie ciążą na bogatych w stosunku do nędzarzy. Chcąc nie chcąc, musiał użyć do pomocy młodego kapelana, który działał jak fanatyczne, a nieświadome narzędzie jego.
Na szczęście udało mu się obsunąć na bok naiwnego młodzieńca w okresie wprowadzania owej idei w czyn, tak że dokument zawierał postanowienie, iż on sam tylko i adwokat Sandberg, mają być dożywotnimi dyrektorami przytułku. Urząd ten był wprawdzie honorowy, a przeto bezpłatny, ale w tekście dokumentu poukrywune były liczne drobne postanowienia, które musiały przynieść znaczne dochody w ciągu roku. Prócz tego dyrektor został wraz z adwokatem Sandbergiem generalnym egzekutorem testamentu i zarządcą masy spadkowej, co im również miało przynieść pokaźną sumkę. Dyrektor, po skrupulatnem obliczeniu wszystkiego, doszedł do przekonania, że przyszłość jego jest zabezpieczona, to też postanowił porzucić po śmierci szwagra zawód nauczycielski i oddać się niepodzielnie studjom historycznym.
Odłożył cygaro i wstał. Wziął testament, zbliżył się do drzwi, wiodących do pokoju chorego i zapukał zlekka.
Engelstoft siedział, napoły leżąc, oparty na poduszkach w ciężkiem, staroświeckiem łożu maho-