Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zatopił się tak bardzo w swych historycznych marzeniach, że nie dosłyszał lekkiego pukania do drzwi. Ukazała się mamzel Andersen i spytała, czy każe zaprzęgać. Narówni z innymi wtajemniczonymi, niepokoiła się długą dzisiaj bytnością dyrektora i chciała przeszkodzić spotkaniu z panią Engelstoft, która miała przybyć niebawem.
— Czy już późno? — spytał wyciągając wielki, złoty chronometr, będący podarunkiem urodzinowym szwagra — Dobrze, dobrze, — dodał, — ale pojadę landem, powietrze dzisiaj nieszczególne!
Panna służąca skubała z zakłopotaniem fałdy bluzki, potem rzekła:
— Niema w domu landa, panie dyrektorze!
— Cóż to znaczy? Gdzież się podziało?
— Jens wziął je, i pojechał, zdaje mi się po doktora...
— Przecież po doktora wysyła się zawsze stary powóz. A zresztą był tu dziś popołudniu...
— Pan Engelstoft miał dziś tak silny atak, że...
Zamilkła. Nie mogła się zdobyć na kłamstwo i spuściła oczy.
— Ano to pojadę karetą! — zgodził się dyrektor, nie podejrzywając nic złego — Proszę spytać siostry Bodildy, czy mogę widzieć się ze szwagrem.
— Pielęgniarka poleciła mi zawiadomić pana dyrektora, że pan Engelstoft czeka...
— Dobrze, idę.
Zdjął bronzowy przycisk w kształcie psa z dużego pliku zeszytych arkuszy i zaczął je przewracać swemi tłustem i białemi, przypominającem i kiełbaski palcami. Był to spory dokument, a obok niego leżała żółta koperta.