Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niowem. Wysoko spiętrzone poduszki podtrzymywały jego głowę. Ponad łóżkiem zwisał zielony, jedwabny baldachim, a z boku stał parawan, przez który przenikało światło lampy. Z wyjątkiem tego półjasnego kąta, cała, ogromna, wysoka komnata tonęła w ciemku.
Drzwi do sąsiedniego pokoju były otwarte i dyrektor zobaczył pielęgniarkę, siedzącą przy stole i kładącą pasjans.
Zbliżył się na palcach, bo chory miał oczy zamknięte, jak gdyby spał.
— Jakże ci, drogi mój? — spytał przybyły.
— Źle ze mną! — szepnął Engelstoft — Przecież słyszyć jak mi gwiżdże w piersiach...
— Nie trać otuchy! Wyglądasz dziś naprawdę znacznie lepiej. Jakże spędziłeś noc?
Chory odwrócił głowę i nic nie odpowiedział.
— Cóżeśto przyniósł? — spytał po chwili na odgłos szelestu papierów w ręku szwagra.
— To testament! — odparł dyrektor — Jest już zupełnie gotowy, opatrzony podpisami, zalegalizowany i ostemplowany. Nie wiem gdzie go chcesz schować. Najlepiejby było zdaje się zdeponować go u Sandberga.
— Nie! Włóż go do kasy, gdzie jest reszta papierów. Wiesz przecież, na środkowej półce. Klucze leżą na stoliku nocnym.
— I owszem, jak chcesz!
Dyrektor otwarł żelazne drzwi w ścianie, gdzie była zamurowana kasa.
Zamknąwszy, położył klucze z powrotem na dawne miejsce, stanął przy łóżku i spytał z współczuciem:
— Czyś bardzo znużony?
— Bardzo. Któraż to godzina?