Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Słuchajno Wolle, w jesieni nie urządzaj nam prima aprilisu. Gadaj, jeśli wiesz, kto ma przybyć do Sofiehoej?
— Prababka djabła we własnej osobie! Wiecie?
— Ropucha! — zawrzaśli wszyscy jednym głosem i podskoczyli na siedzeniu.
— Tak jest, nie inaczej! — rzekł Wolle — Przyjeżdża wraz z córką. Mówił mi furman Jens. Młody kapelan siedzi w powozie. Ma je zawieźć do pałacu. On teraz ma wszystko w swem ręku, jak mówią.
— Tak... tak... śmierć godzi najlepiej! — powiedział stary chłop, kiwając głową.
— I jest to nawet dobrze! — potwierdził inny — Strasznie pomyśleć, że zmarłby, nie uczyniwszy zgody z żoną. Nie sądziłem tylko, by ropucha miała tyle serca...!
Drzwi od strony gościńca otwarły się znowu, kurz i śmieci zatańczyły, lampa posłała ku powale większy jeszcze snop sadzy, a w poczekalni uczyniło się na chwilę ciemno.
Chłopi, siedzący na ławie, spostrzegli, że wszedł kapelan, przeto uchylili z szacunkiem kapeluszy i pozdrowili go. Oddał pozdrowienie, wyrzekł parę słów na temat pogody, a potem założył ręce na plecach i zaczął chodzić po sali.
— Pociąg zdaje się przyjdzie niedługo! — powiedział po chwili.
— Były sygnały, tedy pewnie nadejdzie! — odrzekli chórem, poczem wodzili za nim oczyma, a na ustach drżały im pytania.
Do tej pory nie miał wstępu do pałacu młody, zaledwo dwudziestodziewięcioletni kapelan, zastępujący pastora. Engelstoftowie mieli jednakie zapatrywanie