Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

była zmarła i gdyby żyli ze sobą dwadzieścia łat, to, licząc z procentami rozumie się, wynosiłoby to za każdy boży dzień dziewiędziesiąt trzy korony. Ładny zarobek, ani słowa!
— I co za to dostał? — zauważył inny.
— Prawda, prawda, Per, ale widzisz tacy ludzie, jak on dostają bzika, kiedy idzie o dziewczynę. Wyrzucają złoto przez okno... rozumiesz?
— Czytaliście co dziś piszą gazety? — spytał posługacz.
— No cóż takiego? — spytali chórem, wyjmując z ust cybuszki.
— Engelstoft darował Sofiehoej! Jest to pośmiertny legat... Tak się nazywa!
— Komuż?
— Po jego śmierci mają tam założyć przytułek dla samotnych, chorowitych kobiet. Tak stoi w gazecie.
— To niepodobne do wiary! — rzekł stary chłop z powątpiewaniem — To niemożliwe!
— Czemu nie? — powiedział rudy i uderzył się dłonią po kolanie — To zupełnie wygląda na Engelstofta. Przez całe życie miał szeroką naturę i hojny był!
— Tak być musi, — ozwał się posługacz — bo zważcież tylko ten szczegół, że tam ta była Zofja i każda z przyjętych musi mieć na imię Zofja. Będzie to więc coś w rodzaju pamiątki.
— Ale cóż na to mówi prawo! — oponował starzec — Wszakże ma córkę!
— Miły Boże! — zawołał sąsiad — Ta dziewczyna dostanie dosyć darów boskich. Przypadnie jej Agersaegaard, a przytem dostanie od ojca i matki straszną kupę pieniędzy. Ropucha, ręczę wam, nie wyrzuca