Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mi Engelstoft wesoło, śmigając trzciną po powietrzu. A ona uśmiechnęła się potrochu, pokazała ząbki i ustąpiła mi z drogi. Policzki miała trochę zarumienione, musieli się pewnie wycałować w lesie.
Śliczny to był widok, jak mi Bóg miły!
— Tak...tak — ale cóż z tego! — W życiu nie widziałem tak wesołych oczu, jak u tej bestyjki. A jaka była foremna. Któżby pomyślał, że w kilka miesięcy potem położą ją trzy łokcie pod ziemią, samą, gdzie się będzie nudziła biedaczka.
— Tak być widać miało, Mads...
— Ani słowa, ani słowa... A jaki miała pogrzeb! Miły Boże, pewnie i sam Engelstoft lepszego nie doczeka.
— Dobry wieczór! — zabrzmiał w tej chwili głos z drugiego końca sali.
Był to posługacz kolejowy. Wyszedł z biura z zapaloną latarnią w ręku.
— Dobry wieczór! — odparł stary chłop po chwili.
— Dobry wieczór! — dodał drugi mężczyzna o grubym karku i rudawym, sięgającym aż za uszy zaroście — Siedzimy se tu i gwarzymy o Engelstofcie.
Posługacz podkręcił wiszącą u pułapu lampę na znak, że pociąg niedługo nadejdzie.
— Powiadają, że źle z nim! — powiedział.
— Pociągnie najwyżej tydzień! Tak mówił lekarz.
— Dobrze go musiała wziąć ta dziewczyna, że teraz dobija ostatkami.
— Tak powiadają. Pokazał zresztą jak ją miłuje, wykupując się od ropuchy. Pomyśleć tylko, Agersaegaard i pół sta tysięcy w gotowiźnie, to ładna sumka za żonę... prawda? Młody Kresten Baele, co wrócił niedawno z seminarjum, wyrachował, że gdyby druga