Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak jest, jak ci mówię, Per! — powiedział jeden z chłopów siedzących na ławie w poczekalni kolejowej i ćmiących fajki — Nie pożyje dłużej nad tydzień. Już po nim. Tak powiedział lekarz.
— Miły Boże! — zawołał drugi chłop, starzec o skupionym wyrazie twarzy — Że też to poszło tak szybko!
— To straszne... straszne... — rzekł pierwszy — Przyznać trzeba, że Engelstoft był przez całe życie człek co się zowie... no i uczynny dla biedaków... o ile mu pozwalała żona, rozumie się...
— Miły Boże! — powtórzył starzec — Że też to poszło tak szybko.
— Hm...prawda... — zauważył inny — Engelstoft to człek młody jeszcze. Ileżbo ma... hm... o ile się zdaje niespełna piędziesiąt l t... prawda? Ale nie same lata się liczy. Trzeba zważyć wszystko. Troski gryzą kostki... stara to prawda! A Engelstoft miła brzemię do niesienia, ciężar co się zowie. Ileż się natrapił biedaczysko z „ropuchą“ zanim się jej pozbył. Huu! Posiwiała mu przez nią niejedna garść włosów!
— Prawda! To istna czarownica... ani słowa!
— Hm... Trzebaż dopiero prawdziwego nieszczęścia, by mu zmarła żona akurat, kiedy odzyskał spokój i był szczęśliwy. Musiało go to porządnie zaboleć.
— Trudno, Mads, taka była wola boża!
— Naturalnie, naturalnie! To prawe słowo, Per. Ale z tem wszystkiem śliczna to była dziewczyna! Pamiętam... będzie temu z rok — wracam z limskiego bagna z furą torfu. Nagle patrzę, jadą se od wschodniego jaru. Akurat walą na mnie na dwu czerwoniastych kasztanach. Dzień dobry, Mads! krzyknął,