Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Oo... dajże mi pan spokój z tą całą mądrością seminarzysty! Wszakże raz na zawsze wyprosiłam sobie wszelkich kazań... Nie gromadźcie do spichrzów... skarb wasz niech będzie w niebie... znam, znam całą lekcję na pamięć...
— Pani drwi, pani Engelstoft... Ale to zbyteczne, nie jestem pyszałkiem i nie potrzeba mnie uczyć pokory. Nie przypisuję sobie również doświadczenia życiowego, wiem dobrze, iż wiele jeszcze nauczyć się będę musiał. Zachodzi jednak tutaj pewna rzecz, której nie rozumiem i dlatego pytałem. Zważywszy krótkość życia, nie mogę pojąć by ktoś znajdował w tem zadowolenie, te korzeń swój zapuści głęboko w dobra tej ziemi. Jest to, jakgdyby motyl, który żyć ma przez dzień jeden, gromadził zapasy na zimę.
— Zapominasz pan, księże pastorze, że żyjemy dalej w dzieciach naszych!
— Tak... ale proszę przebaczyć... czyż jest coś realnego w tym pięknym frazesie?
— Pięknym frazesie...? Nie rozumiem!
— Czyż nie dzieje się z zasady tak na kwiecie, że gdy dzieci dorosną i usamodzielnią się, szukają swego szczęścia zgoła gdzieindziej, tak że daremnym okazuje się trud i mozół rodziców, oraz ich poświęcenie? Tak mi się wydaje i wiem coś o tem z własnego, bolesnego doświadczenia. Opowiadałem już, że rodzice moi wcale nie chcieli, bym został księdzem. Szło o wybitne stanowisko społeczne, które było zawsze osobistem marzeniem mego ojca. Plany moje były inne i musiałem zasmucić drogich mi ludzi, odrzucając ich ofiarę. Taki los tragiczny sposobi sobie każdy, kto szczęścia szuka poza tem co wiekuiste i niezmienne.