Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przeszkodzić, by się młodzi nie spotkali potem w parku, poleciła Esterze po śniadaniu, by się udała do siebie i skontrolowała nadesłane z Agersaegaardu rachunki.
Estera spojrzała zdziwiona na matkę, ale nawykła do posłuszeństwa nie stawiła oporu.
Gdy pani Engelstoft weszła, kapelan stał przy oknie, obrócił się na obcasach i pozdrowił ją niezręcznym ukłonem.
— Pani posyłała po mnie? — rzekł — Czem mogę służyć?
— Proszę, zechciej pan usiąść! — odrzekła — Czy pamięta pan, księże kapelanie, że przed kilku dniami prosiłam, byś pan był łaskaw zajść do znajomego swego, murarza Joergensena i prosić go by przybył do mnie celem omówienia sprawy przebudowy mleczarni? Nie wiem, czy pan nie zapomniał, gdyż do tej pory Joergensen się nie zjawił.
Kapelan zatarł ręce z zakłopotaniem.
— Nie zapomniałem! — odrzekł — Tylko Joergensen oświadczył, że nie ma zamiaru ubiegać się o tę robotę. Byłbym to powiedział pani wczoraj, ale nie nadarzyła się sposobność.
— Czy to ma znaczyć, że Joergensen w przyszłości nie chce podejmować się żadnej dla mnie budowy?
— Prawdę mówiąc, proszę pani, to odmowę tę w ten właśnie sposób rozumieć należy.
— I człowiek ten, księże kapelanie jest pańskim parafjaninem? — zawołała — To wygląda dosyć dziwnie... nieprawdaż?
— Nie ukrywałem przed panią nigdy, że ludność jest usposobiona nieprzychylnie i jeśli wolno, pozwoliłbym! sobie poradzić by pani zaniechała przebudówek