Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Miał przed soba stary pałac z krótką, grubą wieżycą, odcinającą się od tła nieba. Od blisko czterdziestu lat siadywał tu co noc, strzegąc owej świętości. Pamiętał właścicieli, aż po owego starego radcę dworu, który mówił służbie: ty ośle i bił ich kijem w chwilach gdy nie władał sobą. Żył tu w czasach rządów radcy stanu, kiedy co jakiś czas obchodzono uroczystości, palono pochodnie i oświecano park lampjonami, że wydawał się rajem. Pamiętał również Soeren rzecz najważniejszą, bo wizytę króla we własnej osobie, który tu raz gościł wraz ze swymi generałami i rzucił mu do kapelusza dukata, wjeżdżając w bramę. Potem było coraz to ciszej, aż nastały ponure rządy „ropuchy“. Straszne to były lata. Smarowano chleb zjełczałym smalcem i dawano kwaśne mleko... zupełnie jak świniom.. — Przytem ani mowy być nie mogło o podwieczorku... Pfuj do licha!
Pełnił on również służbę owej nocy, kiedy zmarł ostatni właściciel. Właśnie obszedł dwa razy wokoło i stał w bramie. Nagle zobaczył sekretarza, biegi wzburzony i wołał: umarł... umarł! Soeren nie mógł tego zapomnieć... tak tak, to co dobre nigdy długo nie trwa w świecie. Dałby sobie głowę uciąć, że owa straszna baba otruła biednego Engelstofta.. Niechże ją Bóg skarze!... Tylko ten cymbał, ten naczelnik policji nie zdoła nigdy skłonić jej do zeznań... Soeren był pewny, że tak się stanie.

Następnego dnia siedziała pani Engelstoft z córką przy śniadaniu w chwili gdy zameldowano kapelana. Spojrzała na córkę i wydała rozkaz, by zaprowadzono gościa do pokoju przytykającego do ogrodu. Chcąc