Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Takie było pragnienie rodziców. Chcieli, bym chodził w pozłocistym mundurze. Niestety, nie mogłem zaspokoić ich pożądań pod tym względem.
— I słusznie! Nie byłoby panu do twarzy w mundurze. Ale z jakiegoż powodu obrałeś pan stan duchowny?
— Zadawałem sobie nieraz to pytanie i mogę oświadczyć śmiało, że czułem się i czuję powołanym do tego zawodu.
Pani Engelstoft wzruszyła ramionami.
— Powołany? To frazes. Ludzie nie otrzymują powołania z nieba. Przypadek czyni nas jeno złymi, lub dobrymi.
— Wiadomo pani, że i w tem różnią się nasze poglądy. Najdziwaczniejsze i najmniej celowe objawy przypadkowości są to jeno objawienia woli bożej.
— Tedy Bóg chciał, byś pan został księdzem?
— Tak sądzę i wierzę w to. Od samego dnia konfirmacji pragnąłem jedynie i wyłącznie służyć Kościołowi i pracować dla królestwa bożego.
Pani Engelstoft spojrzała niechętnie na młodego, uporczywego kapelana. Wstała, podeszła do okna i zapatrzyła się w szarzejący już ogród, po którym snuły się ostatnie, czerwone błyski.
— Królestwo boże! — powiedziała — Wszakże to jest również frazes. Królestwa takiego niema wcale, bowiem ludzie je usunęli, ustanawiając w jego miejsce ową spelunkę zbójecką, jaką jest dzisiejsze państwo. Ten kto chce kierować się prawem boskiem, jednocześnie staje się wygnańcem z ziemi i musi się z niej wynosić.
— Co pani rozumie pod prawem boskiem? — spytał kapelan.